Było już grubo po dziesiątej. Gwieździste niebo gdzieniegdzie zakrywała ciemna chmura. Po upalnym dniu, wieczór był dość przyjemny. Ulica, którą szli była praktycznie w centrum miasta. Dobrze oświetlona, lecz zupełnie pusta. Szkoły, uniwersytet, jakieś warsztaty. Wszystko puste. W oddali słychać było wystrzały fajerwerków. Zaledwie kilka przecznic dalej miasto tętniło życiem, kluby były pełne, a ulice zatłoczone mieszkańcami zmierzającymi w kierunku Odry, aby zobaczyć pokazy sztucznych ogni. Tutaj jednak panowała kompletna cisza i spokój.
Miejsce budowy zastali takim jakim go Zbychu widział kilka godzin wcześniej. Niestrzeżone. Rozkopana ulica. Jedynie biało-czerwone zapory drogowe i żółte tablice „TEREN BUDOWY WSTĘP WZBRONIONY” stanowiły marne zabezpieczenie przed ewentualnym wpadnięciem do wykopu. Nawet jednego ciecia nie zostawili. Z drugiej strony, po co? Po co ktoś miałby się tu kręcić o tej porze w sobotni wieczór?
Kazik podążał niepewnym krokiem za Zbychem. Czuł się dziwnie. Na widoku. Tyle światła. W ciężkich torbach wędkarskich, które nieśli na plecach dźwięczały im narzędzia i łomy. Zazwyczaj okoliczności ich wyskoków były bardziej dyskretne. A tu? W środku miasta. Co prawda, na pustej, ale całkowicie oświetlonej ulicy.
Zbychu odsunął jedną z zapór. Ostrożnie przeszli po stercie starej kostki brukowej i weszli na hałdę piachu z wykopu. Po deskach położonych nad rowem powoli zeszli do długiego koryta wydrążonego wzdłuż jezdni. Kazik poczuł się nieco pewniej. Głęboki wykop, w którym się znajdowali dawał mu poczucie schronienia przed wzrokiem ewentualnych, zabłąkanych przechodniów.
– To kości? – spytał Kazik wskazując na jasne kształty wyłaniające się ze ścian wykopu.
– Ta – odparł Zbychu.
– Ludzkie?
– Ta. Trupy. Te nas nie interesują.
Po przejściu kilku metrów Zbychu zrzucił z brzdękiem ciężką torbę z pleców i wystękał – To tutaj!
Obaj z toreb wyciągnęli niewielkie szpadle i zaczęli kopać. Wygodniej byłoby oczywiście długą łopatą, ale nie chcieli budzić niepotrzebnych podejrzeń, niosąc nocą łopaty przez miasto. Faceta z łopatą zawsze to łatwiej zapamiętać niż faceta bez łopaty. Poza tym Zbychu wiedział, że to czego szukali nie jest zbyt głęboko i we dwójkę szybko sobie poradzą. Po kilku minutach szpadel Kazika wydał głuchy dźwięk, natrafiając na coś twardego. Obaj z ekscytacją zaczęli szybszymi ruchami odgarniać piach szpadlami, a następnie gołymi dłońmi.
– I co? Mówiłem? – spytał retorycznie Zbychu, gdy wreszcie uznali, że dalsze kopanie nie jest potrzebne.
– No – odparł Kazik patrząc na duży cynowy sarkofag. – Skąd wiesz, że coś tam jest?
– Jak to skąd? Bo w takich trumnach nie chowali takiej biedoty jak ty, tylko bogaczy. A bogacze, wiadomo, zawsze lubią mieć przy sobie kasę. Nawet w grobie.
– A może wszystko tam już zgniło jak to od średniowiecza tu leży?
– Nie od średniowiecza, bo weź se zobacz rok – 1620. To już po średniowieczu w chuj. A poza tym, trup może i zgnił, ale jakie bakterie rozkładają złoto, weź mi powiedz?
– Nie wiedziałem Zbychu, że ty taki specjalista od historii i bakterii jesteś.
– A żebyś, kurwa, wiedział. Obejrzyj se raz jakiś program edukacyjny na kablówce, to też się może czegoś dowiesz, a nie tylko seriale ze starą. Dobra, koniec pierdolenia, dawaj ten łom.
Kazik wyciągnął z torby metalowy drąg i podał go Zbychowi. Ten wsadził płaski koniec narzędzia między wieko i podstawę sarkofagu, następnie zaparł się próbując go otworzyć.
– Może lepiej byłoby najpierw rozwalić te kłódki? – spytał niepewnie Kazik, wskazując nogą jedną ze skorodowanych kłódek umieszczonych po obu bokach sarkofagu.
– No popatrz, kurwa, Sherlock prawie. Coś tam kumasz jednak – wysapał Zbychu ocierając pot z czoła. – Łap! – rzucił łom w kierunku Kazika.
Kazik złapał łom i patrzył niepewnie na Zbycha, nie rozumiejąc jego intencji.
– No, napierdalaj w te kłódki, szwagier, zanim nas ktoś tu najdzie! – powiedział Zbychu odpalając papierosa.
Pomimo, że sam sarkofag był w całkiem niezłym stanie, to czas mocno dał się we znaki kłódkom, które dość łatwo ustąpiły po kilku uderzeniach Kazika.
– Daj! – Zbychu wyrwał łom z rąk Kazika. – Teraz powinno pójść łatwo.
Ponownie wsadził płaski koniec łomu pod wieko sarkofagu. Zaparł się, lecz szybko zrezygnował. Pociągnął papierosa, wypuścił dym i ponownie wsadził papierosa do ust. Zaparł się ponownie z całych sił.
– Ale się skurwysyn zaparzył! – wykrztusił przez zęby, w których zaciskał papierosa.
Nagle z trzaskiem wieko ustąpiło, przesunęło się w bok, a Zbychu tracąc równowagę, wyrżnął szczęką w metalowy brzeg pokrywy.
– O kurwa! – wymamrotał wyjmując z ust pogiętego peta, a drugą ręką wycierając krew z rozwalonej wargi. – Oby było warto! Łap z tamtej strony.
Ostrożnie trzymając za przeciwległe rogi wieka starali się zsunąć je na bok z podstawy trumny. Udało się.
Obaj jakiś czas studiowali nieboszczkę spoczywającą w jego wnętrzu. Zbychu obchodził sarkofag dookoła i dokładnie oglądał swoje znalezisko. Niczym odwiedzający muzeum, skrupulatnie wpatrujący się w eksponaty wystawione w gablocie.
Czarne aksamitne buty na obcasie ozdobione zielonym haftem. Długa suknia, bogato dekorowana czarnymi koronkami i zielonym aksamitem. Blade, pomarszczone niczym bibuła, splecione dłonie. Gruby, wysadzany wielkimi zielonymi kamieniami naszyjnik na pomarszczonym dekolcie. Długie siwe włosy opadające na ramiona i blada pergaminowa twarz z zapadniętymi policzkami.
– I co? Mówiłem? – spytał z satysfakcją Zbychu. – Biżuteria, stary.
– Dobrze się zachowała – powiedział przygaszonym głosem Kazik stojąc w nogach trumny.
– Bo to pewnie złoto, to co miało się nie zachować?
– Mówię o niej, nie o biżuterii. Czterysta lat i ciągle ma włosy i skórę.
– No. To mumia jakaś chyba. Chuj z tym. Patrz na to! – zmienił temat Zbychu wsadzając pogiętego i zgaszonego już papierosa do ust i wyciągając dłoń w kierunku szyi trupa przystrojonej naszyjnikiem.
Kazika aż zmroziło na ten widok. Zbychu pociągnął za naszyjnik, ten jednak był wciąż zapięty. Pochylił się nad trumną, drugą dłoń wsadził pod kark denatki i zaczął majstrować przy zapięciu kolii. Kazika porządnie już zbierało na wymioty.
– Spoko, mam już go! – wysapał znad trupa Zbychu. – O, a co to?
Zbychu odpuścił na chwilę naszyjnik i jeszcze bardziej przysunął swoją twarz do głowy trupa. Z jej ust wystawało coś srebrnego, lekko połyskującego w świetle latarni. Myślał przez chwilę, że to może ząb, lecz gdy sięgnął by sprawdzić, okazało się, że to koniec czegoś większego. Pociągnął za tajemniczy przedmiot i z zaciśniętych szczęk denatki wyjął srebrną zawieszkę o nieregularnym kształcie.
– No popatrz jaki bonus! Chyba ułamane coś tu jest. No trudno – odwrócił się do Kazika szczerząc zęby w krwawym uśmiechu. – No, ty szwagier, widzę, że na takie wyprawy się nie nadajesz. Blady jesteś bardziej niż ta stara. Kazik stał w bezruchu, patrząc tępo na Zbycha i nie mogąc uwierzyć w to co widzi. Wydawało mu się, że śni, że to coś nierealnego, jakieś omamy. Takie rzeczy się nie zdarzają. Zbychu wyglądał na wyjątkowo zadowolonego, nadal szczerzył się z zębami wysmarowanymi krwią z rozwalonej wargi, nadal trzymał w okrwawionych szczękach pogiętego papierosa. W ręku z dumą dzierżył srebrną zawieszkę. Całkiem sporą. Podniósł ją na wysokość oczu i patrzył jak światło lamp ulicznych przechodzi przez żółte kamyczki osadzone w misternej plecionce. Pewnie myślał sobie właśnie, że jest to coś sporo wartego. Kruszec to nic, to zapewne tylko srebro i być może bursztyny, ale to przecież jakiś antyk. Pochłonięty myślami o znalezisku zupełnie nie zauważył, jak tuż za nim, siwowłosy trup podnosi się z trumny i bezszelestnie zbliża się do niego.